Zawsze chciałam żyć w miejscu, w którym otaczałyby mnie ogromne połacie wrzosowisk, po horyzont i jeszcze dalej. Jeśli znacie takie miejsce, będę wdzięczna za wszystkie wskazówki, jak zarobię już te kokosy na polonistyce, to z pewnością się tam osiedlę.
Nieco z innej beczki, chciałabym się podzielić zdjęciami z grzybobrania. Było to około połowy września, kiedy to w okolicznych lasach nic jadalnego prócz buczyny nie dało się znaleźć. Grzybobranie było więc nieudane pod względem kulinarnym, ale za to pod względem estetycznym – bardzo. W tym roku jak nigdy obrodziły muchomorki.
A tymczasem, minęło kilka tygodni i mamy zatrzęsienie grzyborów w lasach. Mamma moja nie nadąża zbierać i przetwarzać. A przetwarza surowe grzybki w przepyszne marynowane, spiżarnia pęka w szwach, mimo, że kolejne słoje znikają z półek w zastraszającym tempie. Aż żałuję, że nie przywiozłam sobie zapasów do Krakowa.